Jego
złośliwe spojrzenie lustrujące moją drobną sylwetkę. Męskie, duże dłonie
przesuwające się po moim ciele swobodnie, lecz zdecydowanie.
Nie
pozwolił mi uciec.
Spojrzał
mi prosto w oczy – nie wiedziałam kim jest, czego chce i jaką odgrywam w jego
życiu rolę.
Nie
pozwolił mi uciec.
Błagałam
go, próbowałam powstrzymać, jednakże miał nade mną kontrolę. Jestem Byłam
marionetką w jego rękach, bawił się i zabijał.
Odchodził,
lecz wracał.
Mówił, że
tęsknił. Za czym? Za moim ciałem, za zbliżeniem fizycznym, którego szczerze
powiedziawszy miałam dosyć.
Nigdy nie
uciekniesz – mówił zawsze mi czule na ucho.
Przeżyłam,
choć zaczynałam wierzyć, że zostanę w jego mackach na zawsze.
Jocelyn,
zabijaj,
gdy ja zawiodę.
Krótka treść, odmieniająca moje życie na zawsze. Tak tylko
myślałam.
~*~
Usłyszałam za sobą krótki, ale kpiący śmiech, który przyprawił
mnie o dreszcze. Był bardzo podobny, niemal taki sam jaki posiadał osobnik,
który zranił mnie tak, że czułam jakby wyrwano mi serce.
Przymknęłam oczy i policzyłam do pięciu, oddychając szybciej i
ciężej.
Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Rozejrzałam się dookoła i
spojrzałam na mulata, na sam widok młodego mężczyzny serce zabiło mi o milion
razy mocniej.
Tak bardzo
podobny, nieprawdaż?
Usłyszałam. Rozejrzałam się dookoła, po chwili poczułam na policzku
delikatne muśnięcie jakieś niewidzialnej siły. Wciągnęłam gwałtownie powietrze
i pokręciłam subtelnie głową, przez co kosmyki moich blond włosów wysunęły się
z luźno zaczesanej kitki.
– Przepraszam, czy my się nie znamy? – odparł mulat, stając przede
mną.
Brew mimowolnie podjechała do góry, nie wiedząc co powiedzieć
zaczęłam obracać w dłoni parasolkę ozdobioną w biało-granatowe paski.
– Halo? Proszę pani? – usłyszałam.
– Wydaje mi się, że nie – odparłam w końcu, przekonana, że nigdy
nie widziałam mężczyzny.
– Na pewno? Skądś panią znam… - wyszeptał, spoglądając w moje
szaro–błękitne oczy. Uśmiechnęłam się nerwowo i pokręciłam głową.
Kiwnął głową i spojrzał na niebo. Widziałam w jego oczach to, co
nigdy nie widziałam w żadnych innych – ocalałą, drobną iskierkę szczęścia.
Poczułam po chwili kilka kropel zimnego deszczu na swojej skórze.
– Będzie padać – oznajmił cicho, lecz na tyle głośno, bym
usłyszała to tylko ja.
Wyminęłam go szybko i ruszyłam w swoją stronę. Do swojej oazy
spokoju, bez cierpienia, a także wspomnień.
Bez trosk, po prostu szczęście znajdujące się w tych kilku
ścianach.
Czy ja
udaję?
~*~
15 luty 2011 r.*
Usłyszałam trzask, potem drugi, trzeci, czwarty i piąty. Zbijał
wszystko to co miał na drodze – wazony, ramki, w których znajdowały się nasze
zdjęcia, szklane figurki, talerze i kieliszki.
Jest wściekły jak nigdy. Na mnie. Na świat. Na samego siebie.
Mój oddech mimowolnie przyspieszył, gdy usłyszałam skrzypnięcie
drzwi. Po chwili poczułam na swoim policzku jego dłoń, był zaślepiony – mgła w
jego oczach oznaczała tylko jedno. Stracił kontrolę nad swoimi czynami, myślami
i słowami.
– Dziwko!
Jest jak tykająca bomba. Wybuchnął, nie miał sił na dalsze
duszenie tego wszystkiego w sobie. Czy go
rozumiałam? Oczywiście, że nie – bywał wściekły bez powodu.
Po chwili spojrzał na mnie swoimi brązowymi tęczówkami zmartwiony.
Przymknęłam oczy, oddychając ciężko.
– Jocelyn, Jocelyn… ja przepraszam, nie idź proszę, już nie będę –
mówił głośno, łapiąc mnie za dłonie i przyciągając do siebie. Nie chciałam
okazać słabości, w postaci łez, które bezczelnie chciały się wydostać spod
moich powiek.
– Nic się nie stało… Proszę wyjdź – szepnęłam zachrypniętym
głosem, przez co mógł mnie nie zrozumieć. Zrozumiał, lecz nie wyszedł,
uporczywie tulił mnie do siebie. – Powiedziałam wyjdź z mojej sypialni. –
Wychrypiałam ponownie.
– Nie Jocelyn, nie wyjdę – powiedział zmartwiony.
– Wyjdź!
Krzyknęłam, odpychając go od siebie.
– Po prostu wyjdź – powiedziałam słabym głosem.
~*~
Śpiew ptaków zabrzmiał w mojej głowie, śmiechy małych dzieci,
głosy matek rozmawiające ze swoimi przyjaciółkami, jedocześnie pilnując swoje
malutkie skarby, psy biegające po parku – wszystko było codziennością. Radosną
monotonią, która nigdy nie umiera, nie upada i nie znika jak bańka mydlana.
Uśmiech wpełznął na moje usta mimowolnie, gdy pomyślałam sobie, że
i ja mogę kiedyś stworzyć swój własny świat, moją własną rodzinę. To jest
właśnie coś, czego ja tak naprawdę nigdy nie zaznałam – mam rodziców, a
jedocześnie ich nie mam. Zapracowani pracoholicy, którzy niedługo się wykończą,
taka niestety jest rzeczywistość.
Przymknęłam na chwile oczy, gdy oślepiły mnie promienie słoneczne.
Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam na siostrę, która zawzięcie z kimś pisała. Ukradkiem
spojrzałam na wyświetlacz jej telefonu, po czym pokręciłam głową.
– Motylki są wszędzie, wie pani? – stanęła przede mną dziewczynka,
z dwoma uroczymi kiteczkami na głowie.
– Wszędzie? – zapytałam, chociaż dobrze znałam odpowiedź.
– Tak, wszędzie, różnokolorowe, piękne… Jakby zaczarowane, wydaje
się czasami, że są jak anioły, nasze ciche niczemu winne anioły – wyszeptała,
po czym zniknęła mi sprzed oczu.
Motyle
aniołami, szepnął głos w mojej głowie.
Spojrzałam na siostrę, która patrzyła się na mnie oniemiała.
– Z kim ty rozmawiałaś? – zaśmiała się głośno, zwracając tym uwagę
niektórych przechodni, patrzyli się na nią tak, jakby zaraz miała ich zabić
swoim śmiechem.
– No przecież z tą dziewczynką, która przede mną stała, idiotko,
nie widziałaś jej? – mruknęłam zniesmaczona tym, że ktoś się na mnie patrzy. Nie
lubiłam ludzi, którzy mimo wszystko odwracają się, a później patrzą się jak
ludzie osłabieni intelektualnie.
Spojrzałam przed siebie, chwytając się dłoni siostry.
– No to gdzie ten twój Romeo, Julio? – uniosłam brew, lustrując
jej wyraz twarzy wzrokiem.
– Zaraz przyjdzie, będziesz zachwycona, naprawdę! – zawołała
rozbawiona. – Przyjdzie ze swoimi kolegami, będzie wesoło przynajmniej.
– Jeszcze sprowadzi jakąś bandę idiotów – mruknęłam już do siebie.
Wiedziałam, że nie będzie to miłe spotkanie, bo zawsze dziwnie się
to toczy. Dwie dziewczyny i kilku młodych – napalonych – mężczyzn, przynajmniej
mam nadzieję, że chociaż jeden będzie normalny.
Jakbyś nie
znała znajomych Camryn, dziewczynko, szepnął głosik w mojej głowie.
Westchnęłam ciężko, gdy blondynka wyszarpała mi dłoń z mojej i
pobiegła do swojego – tajemniczego – Romea. Czasami zastanawiam się czy nie
jest ona adoptowana, zupełnie różni się od wszystkich Collinsów.
~*~
Nikt nie wie co przyniesie czas, los i ludzie. Noszę ciężar na
swych barkach, który powoli mnie przygniata do ziemi. Duszę się w tym, w czym
siedzę aktualnie.
Cztery ściany stają się coraz mniejsze, ciaśniejsze i
niewiarygodnie nierzeczywiste.
Wszystko wydaje się dziwne.
*
Jestem dziwna i dodaję rozdział pierwszy przed czasem. Zmieniłam w ogóle koncepcję, ale okok, jest git.
Fajnie mi się pisze rozdziały na tego bloga.
Paa :3