niedziela, 26 maja 2013

Pierwszy

Jego złośliwe spojrzenie lustrujące moją drobną sylwetkę. Męskie, duże dłonie przesuwające się po moim ciele swobodnie, lecz zdecydowanie.
Nie pozwolił mi uciec.
Spojrzał mi prosto w oczy – nie wiedziałam kim jest, czego chce i jaką odgrywam w jego życiu rolę.
Nie pozwolił mi uciec.
Błagałam go, próbowałam powstrzymać, jednakże miał nade mną kontrolę. Jestem Byłam marionetką w jego rękach, bawił się i zabijał.
Odchodził, lecz wracał.
Mówił, że tęsknił. Za czym? Za moim ciałem, za zbliżeniem fizycznym, którego szczerze powiedziawszy miałam dosyć.
Nigdy nie uciekniesz – mówił zawsze mi czule na ucho.
Przeżyłam, choć zaczynałam wierzyć, że zostanę w jego mackach na zawsze.
Zawsze Zawsze Zawsze…

Jocelyn,
zabijaj, gdy ja zawiodę.

Krótka treść, odmieniająca moje życie na zawsze. Tak tylko myślałam.

~*~

Usłyszałam za sobą krótki, ale kpiący śmiech, który przyprawił mnie o dreszcze. Był bardzo podobny, niemal taki sam jaki posiadał osobnik, który zranił mnie tak, że czułam jakby wyrwano mi serce.
Przymknęłam oczy i policzyłam do pięciu, oddychając szybciej i ciężej. 
Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Rozejrzałam się dookoła i spojrzałam na mulata, na sam widok młodego mężczyzny serce zabiło mi o milion razy mocniej.
Tak bardzo podobny, nieprawdaż?
Usłyszałam. Rozejrzałam się dookoła, po chwili poczułam na policzku delikatne muśnięcie jakieś niewidzialnej siły. Wciągnęłam gwałtownie powietrze i pokręciłam subtelnie głową, przez co kosmyki moich blond włosów wysunęły się z luźno zaczesanej kitki. 
– Przepraszam, czy my się nie znamy? – odparł mulat, stając przede mną.
Brew mimowolnie podjechała do góry, nie wiedząc co powiedzieć zaczęłam obracać w dłoni parasolkę ozdobioną w biało-granatowe paski.
– Halo? Proszę pani? – usłyszałam.
– Wydaje mi się, że nie – odparłam w końcu, przekonana, że nigdy nie widziałam mężczyzny.
– Na pewno? Skądś panią znam… - wyszeptał, spoglądając w moje szaro–błękitne oczy. Uśmiechnęłam się nerwowo i pokręciłam głową.
Kiwnął głową i spojrzał na niebo. Widziałam w jego oczach to, co nigdy nie widziałam w żadnych innych – ocalałą, drobną iskierkę szczęścia.
Poczułam po chwili kilka kropel zimnego deszczu na swojej skórze.
– Będzie padać – oznajmił cicho, lecz na tyle głośno, bym usłyszała to tylko ja.
Wyminęłam go szybko i ruszyłam w swoją stronę. Do swojej oazy spokoju, bez cierpienia, a także wspomnień.
Bez trosk, po prostu szczęście znajdujące się w tych kilku ścianach.
Czy ja udaję?

~*~

15 luty 2011 r.*
Usłyszałam trzask, potem drugi, trzeci, czwarty i piąty. Zbijał wszystko to co miał na drodze – wazony, ramki, w których znajdowały się nasze zdjęcia, szklane figurki, talerze i kieliszki.
Jest wściekły jak nigdy. Na mnie. Na świat. Na samego siebie.
Mój oddech mimowolnie przyspieszył, gdy usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Po chwili poczułam na swoim policzku jego dłoń, był zaślepiony – mgła w jego oczach oznaczała tylko jedno. Stracił kontrolę nad swoimi czynami, myślami i słowami.
– Dziwko!
Jest jak tykająca bomba. Wybuchnął, nie miał sił na dalsze duszenie tego wszystkiego w sobie. Czy go rozumiałam? Oczywiście, że nie – bywał wściekły bez powodu.
Po chwili spojrzał na mnie swoimi brązowymi tęczówkami zmartwiony. Przymknęłam oczy, oddychając ciężko.
– Jocelyn, Jocelyn… ja przepraszam, nie idź proszę, już nie będę – mówił głośno, łapiąc mnie za dłonie i przyciągając do siebie. Nie chciałam okazać słabości, w postaci łez, które bezczelnie chciały się wydostać spod moich powiek.
– Nic się nie stało… Proszę wyjdź – szepnęłam zachrypniętym głosem, przez co mógł mnie nie zrozumieć. Zrozumiał, lecz nie wyszedł, uporczywie tulił mnie do siebie. – Powiedziałam wyjdź z mojej sypialni. – Wychrypiałam ponownie.
– Nie Jocelyn, nie wyjdę – powiedział zmartwiony.
– Wyjdź!
Krzyknęłam, odpychając go od siebie.
– Po prostu wyjdź – powiedziałam słabym głosem.
Wyszedł. Wrócił. Wyszedł. Wrócił. Wyszedł… nie wrócił.

~*~

Śpiew ptaków zabrzmiał w mojej głowie, śmiechy małych dzieci, głosy matek rozmawiające ze swoimi przyjaciółkami, jedocześnie pilnując swoje malutkie skarby, psy biegające po parku – wszystko było codziennością. Radosną monotonią, która nigdy nie umiera, nie upada i nie znika jak bańka mydlana.
Uśmiech wpełznął na moje usta mimowolnie, gdy pomyślałam sobie, że i ja mogę kiedyś stworzyć swój własny świat, moją własną rodzinę. To jest właśnie coś, czego ja tak naprawdę nigdy nie zaznałam – mam rodziców, a jedocześnie ich nie mam. Zapracowani pracoholicy, którzy niedługo się wykończą, taka niestety jest rzeczywistość.
Przymknęłam na chwile oczy, gdy oślepiły mnie promienie słoneczne. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam na siostrę, która zawzięcie z kimś pisała. Ukradkiem spojrzałam na wyświetlacz jej telefonu, po czym pokręciłam głową.
– Motylki są wszędzie, wie pani? – stanęła przede mną dziewczynka, z dwoma uroczymi kiteczkami na głowie.
– Wszędzie? – zapytałam, chociaż dobrze znałam odpowiedź.
– Tak, wszędzie, różnokolorowe, piękne… Jakby zaczarowane, wydaje się czasami, że są jak anioły, nasze ciche niczemu winne anioły – wyszeptała, po czym zniknęła mi sprzed oczu.
Motyle aniołami, szepnął głos w mojej głowie.
Spojrzałam na siostrę, która patrzyła się na mnie oniemiała.
– Z kim ty rozmawiałaś? – zaśmiała się głośno, zwracając tym uwagę niektórych przechodni, patrzyli się na nią tak, jakby zaraz miała ich zabić swoim śmiechem.
– No przecież z tą dziewczynką, która przede mną stała, idiotko, nie widziałaś jej? – mruknęłam zniesmaczona tym, że ktoś się na mnie patrzy. Nie lubiłam ludzi, którzy mimo wszystko odwracają się, a później patrzą się jak ludzie osłabieni intelektualnie.  
Spojrzałam przed siebie, chwytając się dłoni siostry.
– No to gdzie ten twój Romeo, Julio? – uniosłam brew, lustrując jej wyraz twarzy wzrokiem.
– Zaraz przyjdzie, będziesz zachwycona, naprawdę! – zawołała rozbawiona. – Przyjdzie ze swoimi kolegami, będzie wesoło przynajmniej.
– Jeszcze sprowadzi jakąś bandę idiotów – mruknęłam już do siebie.
Wiedziałam, że nie będzie to miłe spotkanie, bo zawsze dziwnie się to toczy. Dwie dziewczyny i kilku młodych – napalonych – mężczyzn, przynajmniej mam nadzieję, że chociaż jeden będzie normalny.
Jakbyś nie znała znajomych Camryn, dziewczynko, szepnął głosik w mojej głowie.
Westchnęłam ciężko, gdy blondynka wyszarpała mi dłoń z mojej i pobiegła do swojego – tajemniczego – Romea. Czasami zastanawiam się czy nie jest ona adoptowana, zupełnie różni się od wszystkich Collinsów.

~*~

Nikt nie wie co przyniesie czas, los i ludzie. Noszę ciężar na swych barkach, który powoli mnie przygniata do ziemi. Duszę się w tym, w czym siedzę aktualnie.

Cztery ściany stają się coraz mniejsze, ciaśniejsze i niewiarygodnie nierzeczywiste.

Wszystko wydaje się dziwne.
Ja jestem dziwna.



*
Jestem dziwna i dodaję rozdział pierwszy przed czasem. Zmieniłam w ogóle koncepcję, ale okok, jest git.
Fajnie mi się pisze rozdziały na tego bloga.
Paa :3

Obserwatorzy